Nędza publicystyki

O Warakomskiej, Wosiu, Sroczyńskim i Beczek.

Po artykule przedstawiającym propozycję nie do odrzucenia dla lewicy, by w jakiś niedoprecyzowany sposób rozpoczęła współpracę z PiS, pozycja Rafała Wosia w redakcji POLITYKI zachwiała się. Ledwie kilka tygodni później Rafał Woś ogłosił zakończenie współpracy z tygodnikiem. Nie minął tydzień, by wydawcy portalu Gazeta.pl zdecydowali się na zamknięcie działu Opinie, którym tekst Wosia opublikował redaktor Grzegorz Sroczyński (z którym umowy nie rozwiązano). Nikt nie zajmuje się losem jego współpracownicy z redakcji Wiktorii Beczek. Jakby tego było mało, czyścicielski impet porwał za sobą także Dorotę Warakomską, redaktorkę audycji publicystycznych TOK FM i zarazem prezeskę Stowarzyszenia Kongres Kobiet, zawieszoną w odpowiedzi na poparcie przez Kongres kandydatury Rafała Trzaskowskiego na prezydenta Warszawy.

To prawda, że polskie Prawo prasowe nakazuje dziennikarzom pisanie prawdy. Ale też nigdzie nie definiuje, czym jest prawda. Tymczasem od daty uchwalenia ustawy, czyli 26 stycznia 1984 r. (tak! A człowiek by się spodziewał, że politycy znowelizują tę ustawę choćby po to, żeby pozbyć się źle kojarzącej się daty…), multidyscyplinarne badania dowiodły nie tylko, że obiektywizm – potocznie rozumiany jako narzędzie dochodzenia do prawdy, proszę się nie śmiać – jest niemożliwy do osiągnięcia, ale też, że w wielu przypadkach wymóg obiektywizmu jest w istocie przemocą władzy w przebraniu – kiedy np. wiąże się z wykluczeniem spod dyskusji budzących emocje tematów dotyczących mniejszości lub kobiet. Nie wiadomo też, jak wymóg „prawdziwego przedstawiania omawianych zjawisk” z artykułu 6 p. 1 pogodzić z poszanowaniem różnic „pod względem programu, zakresu tematycznego i prezentowanych postaw” z artykułu 2, nie wspominając już o zadaniu „rzetelnego informowania” nałożonym na prasę w artykule 1. W paradygmacie postmodernistycznym, w którym umieszczają naszą współczesność historycy idei, prawda w oczywisty sposób wypływa z przyjętej postawy i założeń, trudno więc mówić o rzetelnym informowaniu o czymkolwiek innym niż własnym stanowisku redakcji. Skomplikowane! Trochę jak rozumienie zjawisk fizycznych po teorii względności Einsteina, nieprawdaż?

Tak więc podstawa prawna jest niejasna i w sumie nic dziwnego, że nigdy dotąd nie przeprowadzono tak szerokiej akcji eliminowania głosów jednoznacznie popierających jakąś opcję polityczną. Obecne Prawo prasowe nie daje podstaw do problematyzowania politycznych zaangażowań dziennikarzy. Z drugiej jednak strony postmodernistyczne rozumienie prawdy uczy nas, że pełen rozdział opinii i faktów nie jest możliwy. Co oznacza, że w praktyce również opinie są przynajmniej do pewnego stopnia we władaniu faktów (czymkolwiek by nie były). Dlatego wygląda na to, że obowiązek rzetelnego informowania powinien rozciągać się na działy opinii.

W tym miejscu powinnam zaznaczyć, że mój osobisty stosunek do opinii Rafała Wosia jest negatywny. Moje rozumienie procesów politycznych jest takie, że postulowana przez niego współpraca lewicy z rządzącym dziś PiS byłaby co najmniej problematyczna. W tekście „Lewica i kwestia społeczna” zamówionym przez Krytykę Polityczną wyłożyłam już jakiś czas temu, dlaczego – w moim przekonaniu – wyklucza to aksjomatyka (fundamentalne założenia i wartości) przyjęta przez oba skrzydła. Ale też dziwi mnie założenie, że tego rodzaju współpraca byłaby w praktyce możliwa, skoro obserwacja życia politycznego pokazuje, że dzisiejsi rządzący nie mają wielkiego szacunku dla układów czy umów. Jeśli potrafią pójść wbrew episkopatowi, to co dopiero zrobiliby takiej lewicy? Dlatego wydaje mi się, że zarówno autor tej opinii, jak i redaktor, który ją opublikował, nie wywiązali się z zobowiązania do rzetelnego informowania, prezentując propozycję, która ze swej istoty jest kontrfaktyczna.

Ale z drugiej strony: czyżby to oni pierwsi?

Nie czując się więc kompetentna, by wnikać w personalne decyzje nie moich redakcji, postaram się zastanowić, jakie rozwiązanie ja sama uznałabym za optymalne. Nie jestem do końca przekonana, czy likwidowanie całego działu Opinie jest najlepszą możliwą strategią – to trochę jak zawiesić przyznanie nagrody publicznego Radia Gdańsk dla najdłużej oklaskiwanego filmu w Gdyni, żeby nie poszła ona do twórców wkładającego kij w mrowisko filmu Kler. Jeszcze kilka takich lat i w tym kraju już nic nie zostanie.

Warto się jednak zastanowić, co stało się ze środowiskową kontrolą jakości. Czemu na głowy Wosia ze Sroczyńskim nie posypały się gromy innych publicystów? To przecież dotyka nas wszystkich, kiedy ktoś wciska kity lub forsuje ekstrawaganckie tezy – to my powinniśmy się jakoś ustosunkować, wykazać kontrfaktyczność, zaproponować alternatywną syntezę.

Wiem, że mnie na to po prostu nie stać. Uważna, merytoryczna krytyka wymaga dobrego researchu. W przypadku redaktora Wosia – np. czytania książek w obcych językach, na które lubi się powoływać. Przeczytawszy całego Yaschę Mounka, autora, który rozwija w swojej książce „People vs. Democracy” tezę o polaryzacji na niedemokratyczne liberalizmy z jednej strony, a nieliberalne demokracje z drugiej – wiem, że streszczenie, które daje Woś (że w związku z tą tendencją demokratyczne jest współpracowanie z wrogami liberalizmu), jest co najmniej naciągnięte – Mounk rekonstruuje poprzedzające PiS przypadki nieliberalnych demokracji i pokazuje, jak z biegiem czasu demokratyczny element ulega niemal całkowitej erozji. Jednak wyłożenie tego wymaga powrotu do gęstej, naukowej książki, pracy translatorskiej nad odpowiednimi fragmentami i główkowania, jak to wszystko wcisnąć w publicystyczne rozmiary i atrakcyjną formę. A jednocześnie tego rodzaju teksty, choć niesłychanie potrzebne dla jakości debaty publicznej, nie „klikają się”. Jeśli je ktoś zamówi, to będzie to niszowy portal z równie niszowymi stawkami, a i to byłoby całkiem nieźle. Z takim tematem najprawdopodobniej skończyłoby się wpisem na bloga. A kogo dziś stać na kilka dni pracy, żeby napisać coś na blogaska?

Chciałabym, żeby obok profesjonalnego fact-checkingu, który przynajmniej trochę porządkuje obszary dziennikarstwa i reportażu, powstały przestrzenie umożliwiające krytyczną debatę publicystyczną. Chciałabym wykonywać moją pracę rzetelnie i kompetentnie za takie pieniądze, żeby stać mnie było nie tylko na kupowanie ważnych książek, ale i na ich uważną lekturę oraz na sensowne, aktualne i pogłębione pisanie o dzisiejszym świecie. Tak się jednak składa, że wydawcy chyba wolą likwidować kolejne przestrzenie demokratycznej, dobrze poinformowanej debaty, aniżeli w nią inwestować.