Konstytucja dla „symetrystów”

Z punktu widzenia historii demokracja to taki ustrój, w którym nikt nie ma racji. To takie urządzenie społeczeństwa, w którym historii nie piszą zwycięzcy, ale raczej przegrani – którzy już zaraz w bezkrwawym przewrocie staną się zwycięzcami lub koalicjantami zwycięzców, a ich z kolei historię napiszą dzisiejsi triumfatorzy, a jutrzejsi przegrani. I choć to trochę bez sensu – życie, proszę pani – to wygląda na to, że świetnie się sprawdza w praktyce. Pod warunkiem że wszyscy mamy w pamięci, jak to działa.

Zwycięzców i przegranych definiujemy różnie. Dziś najbardziej oczywista para to PiS i PO, choć w wyborach w 2015 r. najwięcej przegrała lewica (i socjaldemokraci już piszą Waszą historię), to mandaty, których nie dostała, bo nie przeszła progu, pozwoliły PiS uzyskać sejmową większość – a nie antyimigrancka, antygejowska i antywegetariańska histeria, której uległo rzekomo konserwatywne polskie społeczeństwo. Dziś, kiedy lewica wraca do siebie z 10-proc. poparciem, coraz bardziej widoczne jest, że właśnie pluralizm może pomóc wydobyć się z horroru nieokiełznanej monowładzy ludzi, którzy najwyraźniej zapomnieli, że mogą i powinni kiedyś przegrać.

Ale spory toczą się też na innych płaszczyznach. Intensywny i barwny, choć na razie z niewielkim oddźwiękiem politycznym, jest spór między „starymi” a „młodymi”. Między „Newsweekiem” a „Krytyką Polityczną” lata jaskrawa piłka tenisowa: „Wy nie chodzicie na demonstracje!” versus „A wy nie rozumiecie, jak nam ciężko!”. Podobny, choć przebiegający w ukryciu, spór rozwija się między Polakami a Polkami: brutalne reakcje posłów i radnych z PiS, a także części kleru na Czarne Protesty były tego wyraźną oznaką. Podczas gdy kobiety „chcą całego życia”, wielu mężczyzn chce, żeby ktoś im ugotował obiad, furda z cudzymi zawodowymi ambicjami. Więcej nawet: wierzę im, że jeśli nikt im tego obiadu nie ugotuje, po prostu umrą z głodu. Ta moralna panika ma realne, ekonomiczne podstawy: dopóki nie przebudujemy gospodarki, zbyt zależnej od nieodpłatnej pracy kobiet, konflikt między kobietami a mężczyznami będzie się obiektywnie nasilał.

W ostatecznym rachunku każdy z tych konfliktów – może poza konfliktem opcji politycznych, który, jak mówiliśmy, jest osią demokracji – da się rozwiązać tylko wówczas, gdy przyjmie się pozycję, z której widać realne stawki obu zwaśnionych stron. Okaże się zapewne, że wszyscy mają w jakiejś części rację, ale ze swojej partykularnej perspektywy nie są w stanie zaproponować rozwiązania, które nie sprowadzałoby się do przeciągania sznurka na swoją stronę. To, co robią w tej chwili ultrakonserwatyści ze Zjednoczonej Prawicy, jest tego najlepszym przykładem. Tak jednostronna wizja polityki nie jest żadnym rozwiązywaniem konfliktów, tylko zwykłym rabowaniem zasobów.

Natomiast przeciągnięcie sznurka w drugą stronę nie rokuje rozwiązania problemów, które przywołały do życia ten Armageddon. Powinniśmy raczej „wyjść z siebie i stanąć obok”, jak mawiali powojenni dżentelmeni, wydobyć się z kolein naszego myślenia i dostrzec szerszą perspektywę: tę samą, na którą codziennie patrzą miliony wyborców w całym kraju, w której czarne miesza się z białym i wychodzi brudna szarość.

Dlatego martwi mnie systematyczne blokowanie głosów tzw. symetrystów. By pociągnąć dalej naszą kolorystyczną metaforę, uparte nazywanie szarej mieszanki kolorów bielą jest mniej więcej tak skuteczne przy odmalowywaniu mieszkania jak nazywanie jej czernią. Jasne, że argument „a u was biją Czarnych” nie był żadnym argumentem, gdy chodzi o niedostatki gospodarki socjalistycznej, pozostawał jednak trafnym stwierdzeniem faktu – w Stanach Zjednoczonych rzeczywiście bito i bije się nadal Czarnych i kopiowanie tego systemu bez próby zapobieżenia tej tendencji w naszym kraju jest proszeniem się o kłopoty.

Uwspółcześniając tę argumentację: nie wyciągniemy lekcji z ostatnich wyroków sądowych – grzywny dla wpływowego dziennikarza, który potrącił pieszego na pasach, a nie miał nawet ważnego prawa jazdy, czy oczyszczenia z zarzutów przemocy domowej posła, który tylko „szarpał i wykręcał ręce” – jeśli będziemy obstawać przy tym, że z wymiarem sprawiedliwości jest wszystko zupełnie w porządku, lub przeciwnie, że wymiar sprawiedliwości jest ohydnie skorumpowany. Gołym okiem widać, że coś nie działa na linii między sądami a władzą, a zdrowy rozum podpowiada, że w takim razie władza (wykonawcza czy ustawodawcza) powinna być ostatnią instancją upoważnioną do tego, żeby przy tym grzebać. To jest zadanie dla opinii publicznej, która powinna dyskutować o tym tak długo, by każdy obywatel i każda obywatelka mieli na ten temat swoje zdanie. Korporacje zawodów prawniczych powinny wyjść z propozycją napraw, a my powinniśmy im patrzeć na ręce. Przy okazji odzyskując świadomość, że wymiar sprawiedliwości należy do nas wszystkich.

Nazywając to „symetryzmem” (nie wiadomo, na ile trafnie – definicje tego słowa są bardzo różne i często emocjonalne) i odsądzając od czci i wiary, odbieramy sobie tę możliwość. Podobnie jak możliwość namysłu nad tym, jak zbudować kraj dobry i dla młodych, i dla starych, dla kobiet i mężczyzn pospołu. Zamykamy też drogę do ważnej i długiej dyskusji o tym, jakie popełniono błędy i jak im zapobiec na przyszłość, by nie powtórzyły się obecne ponure czasy.