Inwigilacja przez #metoo, czyli gaslighting po polsku

Wiadomość przyszła we wtorek. Była elektryzująca. Prokuratura miała zbadać, czy doszło do gwałtu – zamiast tego inwigiluje warszawską lewicę. Miała dostać taką możliwość dzięki temu, że autorki słynnego listu zamieszczonego w „Codzienniku Feministycznym” doprowadziły do wszczęcia z urzędu śledztwa w sprawie gwałtu, a przy okazji również molestowania i innych nadużyć, jakich mieli dopuścić się znani warszawscy dziennikarze młodego pokolenia.

Sprawa jest poważna. Obowiązująca od 2016 r. tzw. ustawa inwigilacyjna rzeczywiście daje prokuratorom uprawnienia sięgające bardzo daleko: mogą pozyskiwać informacje z różnych źródeł, mają wgląd w materiały z prowadzonych śledztw nawet w zakresach, w których informacje powinny być pod ścisłą kontrolą i ujawniane jedynie na podstawie decyzji sądu (np. tajemnica dziennikarska, adwokacka itp.). Organy mają też prawo wszczynać kolejne śledztwa, gdy w toku pierwszego pojawi się podejrzenie popełnienia przestępstwa zupełnie innego niż to objęte śledztwem, także gdy nie jest to przestępstwo ścigane z urzędu.

Rzeczywiście od 2016 r. ochrona osób objętych postępowaniem jest ułomna – ostrzegaliśmy o tym jako komitet Stop Inwigilacji 2016 z Tomaszem Piątkiem i Władysławem Majewskim również na łamach „Gazety Wyborczej”. Przytoczone przez Janusza Schwertnera na portalu Onet.pl rewelacje to pierwsza publiczna informacja o tym, że uprawnienia nadane ustawą z 2016 r. mogą być wykorzystywane przez prokuraturę w taki sposób (nie znaczy to, że wcześniej to się nie zdarzało, jednak wedle mojej wiedzy nie było sygnalizowane). Ponieważ ustawa inwigilacyjna przeszła relatywnie bez echa (środowiska zajmujące się prywatnością i ochroną praw obywatelskich w internecie szykowały się na batalię wokół ustawy antyterrorystycznej), warto na to zwracać uwagę i dlatego takie artykuły są potrzebne.

Jednak tekst Janusza Schwertnera z jakiegoś względu nie skupił się na sensacyjnym wątku dotyczącym służbowych nadużyć w świetle prawa, które autor miał odkryć. Tak jakby prawdziwy dziennikarski temat był tylko pretekstem do praktyki, którą kobiece aktywistki nazywają gaslightingiem. Nazwa pochodzi od tytułu sztuki teatralnej, która pokazała tę specyficzną technikę manipulacji: chodzi o stopniowe zasiewanie wątpliwości co do stanu jej władz mentalnych u wziętej na cel osoby i w jej otoczeniu. W filmie „narzędziem” manipulacji stała się lampa gazowa (stąd tytuł), na której migotanie pan domu z niewzruszonym spokojem odpowiadał, że przecież nic nie migocze, a jego żonie się tylko wydaje.

Nie bardzo rozumiem, dlaczego dziennikarz, który chwycił tak ciekawy temat, zamiast go rozwijać, niechcący (mam nadzieję) popada w coś w rodzaju gaslightingu. Zamiast skupić się na sposobach prowadzenia śledztwa, alarmowaniu środowisk lewicowych, że coś takiego może się wydarzyć, wydania jakiejś formy instrukcji, jak radzić sobie z nadużyciami władzy, koncentruje się na autorkach listu do „Codziennika Feministycznego”. I punktuje co rusz ich niespójność, np. stwierdzając, że skoro autorki przyznają, że w liście brak powiązania opisu gwałtu z osobą Jakuba Dymka, to wycofały się z oskarżenia (jest wręcz przeciwnie, śledztwo się toczy, a osoba wymieniana w tekście sama publicznie uznała się za jego antybohatera).

Nie wiadomo, czemu Schwertner zdecydował się na cytowanie niewymienionego z nazwiska prawnika Jakuba Dymka: „Mamy sytuację, w której prokuratura prowadzi sobie śledztwo w zasadzie w sposób narzucony przez autorki listu”, skoro już za chwilę przytacza cytaty z anonimowego źródła, że „To śledztwo dotyczy gwałtu tylko na papierze – mówi nam jedna z osób dobrze poinformowana w szczegółach prowadzonego postępowania. – Prokuratorzy nie są przekonani, czy ten zarzut został wystosowany na poważnie, więc skupiają się na czymś innym. Czyli: kto z kim chlał, kto z kim sypia i co z tego wynika, bądź nie”. Podobnie zdumiewające jest wyciągnięcie nazwiska jednej z aktywistek i przypomnienie rozmaitych środowiskowych pomówień – ani bez oddania jej głosu, ani bez powiązania owych pomówień z opisywaną sprawą inaczej niż „śledczych bardzo zainteresował wątek Agnieszki Ziółkowskiej”. Wymienienie Ziółkowskiej pozwoliło autorowi tekstu wprowadzić kolejną tezę anonimowego rozmówcy, że jest to „jasny sygnał, że polowanie zatacza coraz szersze kręgi. Po pierwsze: uderzyć w lewicę. Po drugie: znaleźć jakieś haki na warszawski ratusz i jego urzędników”.

W efekcie mamy tekst na ważny temat nadużyć w bardzo ważnej dla polskiego społeczeństwa sprawie – bo taką jest pierwsze takie rozliczenie molestowania i przemocy seksualnej w wyeksponowanych medialnie środowiskach. Niestety tekst ten nie daje konkretów, jedynie szereg anonimowych komentarzy, hipotez i insynuacji. Nieuważny czytelnik może nawet wyjść z lektury z przekonaniem, że feministki – autorki listu – współpracują z prokuraturą, by dać jej pretekst do rozpracowywania „lewicowych środowisk i okolic warszawskiego ratusza”.

Doprawdy zamiast marnować temat na najprawdopodobniej nieświadomie prowadzony gaslighting, lepiej już byłoby skorzystać z rady zaoferowanej autorowi przez prowadzących śledztwo (nie wiadomo jednak, czy skoro kilkakrotnie przytaczał negatywne opinie co do ich profesjonalizmu, będzie chciał to zrobić):

„Śledczy nie chcą też komentować informacji ujawnionych przez naszych rozmówców. – Zadaniem prokuratora jest wyjaśnienie wszystkich okoliczności zdarzeń objętych zakresem śledztwa. Czynności w tym zakresie są realizowane w ramach prowadzonego postępowania m.in. poprzez przesłuchania szeregu świadków. Trudno nam komentować wypowiedzi anonimowych osób, a tym bardziej podjąć z nimi jakąkolwiek rzeczową polemikę, nie wiedząc, czy są to wypowiedzi osób rzeczywiście znających okoliczności sprawy”.