Uchodźcy w Usnarzu. Między szantażem moralnym a emocjonalnym państwo polskie bankrutuje

Warczący ciężarówkami na chorych i głodnych wędrowców polski rząd, wojsko, Straż Graniczna i wszyscy inni święci byliby śmieszni, gdyby nie byli tacy straszni.

Zaczynam lepiej rozumieć, czym jest wojna hybrydowa – jej stawką jest obrzydzenie demokracji i odebranie wiary w prawa człowieka, a metodą stopniowa erozja instytucji.

Instytucje takie jak rząd, policja czy Straż Graniczna nie działają w próżni. Wbrew pozorom funkcjonują dzięki temu, że się na ich funkcjonowanie codziennie po trochu zgadzamy, a w sytuacjach kontaktu przyjmujemy ich decyzje i rozstrzygnięcia. Jednym z kłopotów z polskim ustrojem jest od trzech dekad to, że nie mamy wypracowanych sposobów na sygnalizowanie, że funkcjonowanie tej czy innej instytucji nam się nie podoba i czas na zmiany. Owszem, możemy wyrazić swoje zdanie w głosowaniu raz na cztery lub pięć lat, ale co bardziej zaangażowanym obywatelsko osobom trudno w wyborczym kotle rozegrać wszystkie postulaty, jakie przez okres kadencji przychodziły im do głowy. Zaś w czasie międzywyborczym rządzący nie za bardzo chcą i potrafią słuchać krytyki ze strony obywateli – dlatego ustrój obowiązujący w Polsce nazywam często „demokracją low-cost”, taką opcją, w której za obywatelski komfort można dopłacić, ale nie da się go wynegocjować dla wszystkich.

W ostatnich dniach okazało się, że dyskomfort sięga znacznie głębiej. Znaleźliśmy się w sytuacji klasycznego „double bind”, podwójnego związania. W psychologii nazywa się tak problem, który zachodzi w bliskich relacjach, kiedy jedna strona manipuluje drugą tak, że nie ma dobrego rozwiązania: realizacja wartości moralnych naruszy więzi emocjonalne, a z kolei zgoda na wymóg stawiany przez emocjonalnie ważną dla nas osobę podważy nasze stanowisko moralne. To, co dzieje się dziś na granicy z Białorusią, gdzie żołnierze i Straż Graniczna nie wypuszczają z pasa granicznego Afgańczyków, zagonionych tam przez ludzi Łukaszenki, to właśnie taki mechanizm, choć oczywiście w innej skali.

Z jednej strony mamy szantaż moralny – choć nie wiadomo, co jest jego stawką. Być może polskie władze obawiają się „efektu Merkel”, w razie gdyby uchodźców wpuściły. Bezpodstawnie, bo efekt Merkel jest tylko mitem, co wykazały badania przeprowadzone w Niemczech nad konsekwencjami dużo bardziej radykalnej postawy pani kanclerz w 2015 r. (oryginalny raport znaleźć można tu, a jego współautor prof. Klaus Bachman omawia wyniki badań w tym podkaście). No ale właśnie: moralny szantaż Łukaszenki, który nie miałby żadnych skutków, to znaczy nie byłby żadnym szantażem, tylko zwykłym wydarzeniem z życia demokratycznego kraju – gdyby Polska uchodźców po prostu przyjęła, zaopatrzyła i wzięła od nich wnioski o azyl, nic by się nie zawaliło – związany został w „podwójne wiązanie” szantażem emocjonalnym.

Pozornie dotyczy to strasznych skutków przyjmowania uchodźców (z których w sumie znamy tylko jeden konkret, a mianowicie utratę maski twardego szeryfa przez turbo konserwatywny rząd). Tak naprawdę to gra w „kto się przestraszy ostatni”. Emocje to nasze drogowskazy, to one uruchamiają zachowania wobec zjawisk i sytuacji. Kłopot w tym, że zwykle są bardzo proste. W tym wypadku szantażującemu chodzi o to, by nie zrobić tego, co (pozornie) chce, żebyśmy zrobili, dyktator Łukaszenka. Że niby skoro bat’ka nam wrzuca uchodźców na murawę, to nie wolno nam ich przyjąć, choćby z nieba padały żaby. I my nie przyjmujemy, twardo pokazując, jak mało u nas znaczą ludzkie życia i prawa człowieka, pokazując to zarówno światu czy Unii Europejskiej, jak i wszystkim ludziom żyjącym w Polsce.

Oczywiście właśnie w ten sposób realizujemy cel wojny hybrydowej – ulegając topornej manipulacji, wysadzamy w powietrze własną integralność i zaufanie do demokratycznych instytucji. Warczący ciężarówkami na chorych i głodnych wędrowców polski rząd, wojsko, Straż Graniczna i wszyscy inni święci byliby śmieszni, gdyby nie byli tacy straszni.