Czy policja działa uznaniowo? Czyli kto jest w Polsce „agresywny”…

Ten tekst powstał kilka dni temu. Wczoraj – w rocznicę Bitwy Warszawskiej 1920 r. – i dzisiaj obserwowaliśmy znakomitą współpracę policji z paradującymi środowiskami narodowców. Współpracę dowodzącą, że istotnie w polskim prawie nie ma czegoś takiego jak nielegalne zgromadzenie, są tylko cykliczne zgromadzenia, na które samorząd może nie wydać zgody ze względu na siłę wyższą. No, chyba że ktoś ma tęczową maseczkę albo w inny sposób manifestuje „agresywną postawę”. Wtedy okazuje się, że można w Polsce zatrzymywać za tworzenie „zbiegowiska”…

Posłowie mają teraz urlop. Wypowiedzi komendanta głównego policji przed senacką komisją zapewne „przyschną”. Tym niemniej zaczynamy mieć poważny problem. Policja nie tylko traci społeczne zaufanie, ale wyraźne podwójne standardy w traktowaniu zgromadzeń (od lat np. nie wyciąga się konsekwencji wobec osób wnoszących materiały pirotechniczne i odpalających race na Marszu Niepodległości) zaczynają niebezpiecznie rzutować na szersze zachowania społeczne. Czy osoby z symbolami „narodowymi” na koszulkach będą mogły bezkarnie popełniać przestępstwa, ponieważ świadkowie, a nawet ich ofiary uznają, że wołanie policji i tak się na nic nie zda? Ten proces już się zaczął. Wyhamowanie go będzie wymagało ogromnego wysiłku…

Na Krakowskim coś pękło

Po 7 sierpnia zdjęcie dziewczyny podduszanej przez policjanta na Krakowskim Przedmieściu obiegło chyba cały świat; uderzające zwłaszcza w zestawieniu ze zdjęciami umierającego w podobnym policyjnym chwycie George’a Floyda. Śmierć tego Afroamerykanina w maju bieżącego roku wywołała w Stanach masowe protesty przeciw bezmyślnej, rasistowskiej policyjnej przemocy. Floyd na swoich „zwykłych” zdjęciach wyglądał dobrotliwie, misiowato i niegroźnie.

Widok dziewczyny z Warszawy, przygniecionej ciałami co najmniej dwóch funkcjonariuszy, tak samo przywodził na myśl przede wszystkim nieproporcjonalność i absurd zastosowanych środków.

Doniesieniom o problemach z lokalizacją i brutalności traktowania pół setki osób zatrzymanych w „kotle” na Krakowskim Przedmieściu szybko zaczęły towarzyszyć spekulacje o umieszczeniu Margot – niebinarnej działaczki, której aresztowanie zapoczątkowało utarczki – w męskim areszcie. Dla komentujących było jasne, że skończyłoby się to drastyczną przemocą seksualną… I choć dla wielu było to źródłem raczej powierzchownej uciechy niż zrozumiałej w tym kontekście zgrozy, to i jedni, i drudzy przestali tym samym patrzeć na policję jak na instytucję zaufania publicznego.

Głosy adwokatów i obrońców praw człowieka nie zostawiają wątpliwości: nie wydarzyło się w zasadzie nic, co nie miałoby miejsca wcześniej. Nowość brała się raczej z tego, że wydarzyło się to przed kamerami (tak jak niczym nowym nie była śmierć George’a Floyda poza tym, że została drobiazgowo sfilmowana i sąd mógł na tej podstawie orzec zabójstwo). Polskie wydarzenia przetoczyły się też w specyficznym kontekście polityczno-społecznym: zaraz po wyborach z rekordową frekwencją, wciąż na fali bezprecedensowej mobilizacji politycznej, kiedy większość Polek i Polaków czuła się stroną sporu o kształt naszego kraju, i w kontekście przygaszonej, lecz wciąż nieopanowanej pandemii. Ta mobilizacja pociąga za sobą uważność na wydarzenia w sferze publicznej i osobisty do nich stosunek. Można więc zakładać, że wydarzenia z 7 sierpnia naznaczą nas na lata.

Nowe, ciężkie przestępstwo „agresywnej postawy”

Kiedy przyjaciele i znajomi dzwonili do mnie i innych osób, pytając: „Gdzie jesteś? Bo na Krakowskim biją dzieci!”, pierwsze, co przyszło mi do głowy, to pytanie, co skłoniło warszawskich policjantów do tak nieadekwatnego użycia środków. Rozkazy to jedno, rozkazy można różnie zinterpretować. Może estetyka? Kolorowe włosy, kolczyki w nieoczekiwanych miejscach, tatuaże – różne elementy młodzieżowej mody mogły się prawem Pawłowa kojarzyć z historycznymi już walkami anarchistów z warszawską policją, która szczególną zadrę ma ze skłottersami. Czyżby doszło do (jakże mylnego) utożsamienia osób LGBT z anarchistami?

Chyba tak należy tłumaczyć zupełnie niezrozumiałą w innym kontekście odpowiedź komendanta głównego policji na list od przewodniczącego KO Borysa Budki z propozycją spotkania i omówienia wydarzeń. Generalny Inspektor Jarosław Szymczyk odmówił Budce, tłumacząc, że nie chce „upolityczniać policji” – jego prawo, choć w demokratycznym życiu politycznym „odpolitycznienie” oznacza raczej gotowość do rozmowy ze wszystkimi stronami sceny politycznej niż takie odmowy. Gorzej, i tym się zajmijmy, że jednocześnie komendant zaproponował Budce przejrzenie „bogatego materiału filmowego”, mającego „ułatwić obiektywną ocenę tego, kto w trakcie przedmiotowego protestu prezentował agresywną postawę…” (pismo z 11 sierpnia).

Tak jakby pierwszym, naczelnym obowiązkiem funkcjonariusza służb mundurowych nie było: nie dać się sprowokować żadnym „agresywnym postawom”! Użycie środków przymusu bezpośredniego ma być proporcjonalne po zagrożenia porządku i bezpieczeństwa publicznego, a nie brawury i hałaśliwości uczestników zajścia.

„Policja to nie są ludzie króla, tylko funkcjonariusze publiczni” – jak to obrazowo ujęła Jill Lepore, profesorka historii i stała współpracowniczka amerykańskiego „New Yorkera”. W ustroju demokratycznym każdy i każda z nas jest nie tylko przedmiotem zainteresowania policji, ale również policji zleceniodawcą.

Po Stanach krąży wisielczy dowcip o straszliwym przestępstwie, niezwykle ostatnio rozpowszechnionym w pewnych dzielnicach: walking while Black, chodzeniu po ulicy, będąc Czarnym. Do kolekcji dochodzą nowe, ciężkie przestępstwa z Polski: „agresywna postawa” i nieco wcześniejsze „umieszczanie przedmiotów w niewłaściwym miejscu” (czyli np. zatknięcie tęczowej flagi na pomniku Smoka Wawelskiego). Jeśli tak ma teraz wyglądać praca służb mundurowych, to faktycznie, strach wypuszczać dzieci z domów.

Homofobia? Nie, dziękuję

Komendant Szymczyk powinien jeszcze raz przemyśleć swoje słowa, biorąc pod uwagę, że zapowiedziany na niedzielę marsz Ruchu Narodowego niemal słowo w słowo podejmuje jego argumentację z listu do przewodniczącego KO pod hasłem „Stop agresji LGBT”. Choć pewnie tego nie zrobi. Natomiast warto, żeby pamiętał, że w oczach milionów Polaków spacyfikował protest osób, które wyglądały jak ich dzieci czy koledzy.

Działania policji na Krakowskim Przedmieściu to tylko jeden z szeregu przypadków. Postawy funkcjonariuszy i poziom brutalności czy oględności w traktowaniu zajść i ich uczestników często odzwierciedlają politykę rządu. A tu, nie tylko w Polsce, już od ładnych paru lat obserwujemy populistyczne posługiwanie się – wyobrażonymi – lękami i niechęciami obywateli. Nie jest to zresztą ograniczone do rządów Zjednoczonej Prawicy. Tak jak mówiono już o „sekcie smoleńskiej”, tak mówi się o „kaście sędziowskiej”. Dyskurs o „pasożytniczych uchodźcach” (z przemówień Jarosława Kaczyńskiego z 2016 r.) splatał się z tym o „obronie domu” ówczesnej premier Ewy Kopacz. Obecni rządzący jednak na tym nie poprzestali i perorowali już też o „holokauście nienarodzonych”, zagrożonej męskości, „ideologii gender”… Teraz akurat padło na Bogu ducha winne osoby nieheteronormatywne.

Badacze populizmu, np. Brytyjka Chantal Mouffe, łączą takie ustanawianie wyobrażonych wrogów wspólnoty z kryzysem polityki wynikającym z wyobcowania elit i „zastygnięciem” hierarchii społecznej. Ponieważ nie bardzo jest jak inaczej zarządzać społeczeństwem, zarządza się nim przez emocje, a niestety najłatwiej wzbudzić resentyment i gniew.

Ma to jednak interesujące konsekwencje, które podkreślały wcześniejsze badania nad tym paradygmatem politycznym, skupiające się na długofalowych tendencjach. Christopher Lasch, socjolog amerykański, ostrzegał przed iluzjami w sprawie społecznych sentymentów i stosowaniem ich w polityce. W książce „Bunt elit” z 1996 r. analizował stosunek do kwestii rasowej. „Klasy myślące wydają się działać pod wpływem iluzji, że tylko one przezwyciężyły przesądy rasowe. Reszta narodu pozostaje – w ich oczach – niepoprawnie rasistowska. (…) [Tymczasem] poprawa stosunków rasowych jest jednym z niewielu pozytywnych procesów ostatnich dekad”.

Choć Lasch badał – i określał jako populistyczne – przede wszystkim społeczne ruchy na rzecz praw obywatelskich, wyodrębnił ciekawą tendencję. Polityczne dowartościowanie gniewu, emocji prowadzi do wzmocnienia poczucia godności. (Do tego dowartościowania nie jest konieczny rząd, wystarczą liderzy opozycji czy samorzutni liderzy społeczni).

Może więc dojść do zupełnie nieoczekiwanego „skutku ubocznego”: tak jak Ameryka pod rządami Donalda Trumpa, chyba najbardziej seksistowskiego prezydenta w historii, przeszła transformację spod hasła #MeToo, tak Polska w zaskakujący sposób może się wyleczyć z homofobii, mimo, a może właśnie dlatego, że homofobiczne głosy są tak obecne w mediach.

Społeczeństwo, które nie ufa policji

Policyjne zabójstwo George’a Floyda wywołało masowy ruch protestu. Jednym z jego postulatów było wycofanie finansowania policji z pieniędzy podatników i utworzenie nowych służb porządkowych, odpowiedzialnych przed wspólnotami mieszkańców (communities). Polski porządek instytucjonalny nie podpowiada równie łatwych rozwiązań. Wyjście z zafundowanego nam pata będzie wymagało bardziej długotrwałych, subtelniejszych działań. Zanim do nich przejdę, skupmy się na tym, dlaczego warto je podjąć, innymi słowy – dlaczego życie w społeczeństwie, które nie ufa policji, a w części wręcz traktuje ją instrumentalnie, nikomu się nie opłaca.

Badania nie pozostawiają wątpliwości. Brak zaufania do policji to wzrost liczby wykroczeń i przestępstw, społecznej agresji (nie mówimy tu tylko o „agresywnych postawach”, ale i o groźnych w skutkach rękoczynach) – ukończony w 2001 r. międzynarodowy projekt badawczy „Policja w czasach transformacji” wykazał, że jej brutalność w Polsce lat 80. przełożyła się na skok przestępczości w statystykach. Nie chodziło tylko o pilniejszą pracę funkcjonariuszy czy złośliwe zawyżanie statystyk: również w latach 90. Polska miała drugi najwyższy wskaźnik przestępczości w Europie!

Skonfliktowanie policji z ludnością będzie oznaczało częstsze sięganie po broń przez funkcjonariuszy, ale i szukanie dostępu do broni przez ludność cywilną. Pogłębi już dziś rysujący się podział na „obywateli dwóch kategorii”: tych, którzy będą funkcjonować w poczuciu bezkarności wynikającej z bliskości do władzy (nawet jeśli ma to być tylko złudzenie wynikające ze wspólnoty poglądów z rządzącymi, tak jak w przypadku narodowców, którym na sucho uchodzi ewidentne łamanie prawa, np. wnoszenie rac na demonstracje), i tych, którzy będą mieć słuszne lub nie poczucie prześladowania i nękania.

Tak czy inaczej – bezpieczeństwo i porządek publiczny staną pod znakiem zapytania, a codzienna praca policji – tak jak to znamy z późnego PRL – będzie na każdym kroku trudniejsza przez brak współpracy ze strony obywateli. Sami funkcjonariusze żyć będą w atmosferze pogłębiającej się społecznej niechęci, a prestiż zawodu, z trudem odbudowywany przez ostatnie 30 lat, z powrotem upadnie.

Dogonić własną epokę, może wreszcie…

Choć nie ma co się spodziewać ani dymisji, ani publicznych ekspiacji, warto byłoby podjąć przynajmniej minimalny zakres działań zaradczych. Dopóki to się nie stanie, Polska nie ma co myśleć ani o stabilności nastrojów wewnętrznych, ani o odzyskaniu respektu wspólnoty międzynarodowej. Wezwanie premiera Morawieckiego do organizacji szczytu w sprawie Białorusi spotkało się w strukturach europejskich z pełnym niedowierzania rozbawieniem. Na dłuższą metę nie możemy sobie na to pozwolić. Tak samo, jak starałam się wykazać, nie warto iść w stronę policyjnej brutalności.

Co w takim razie należałoby zrobić? Paradoksalnie niezłą odpowiedź przynosi dokument, który całkiem niedawno rozpętał sporą burzę w mediach, a mianowicie konwencja stambulska. To jeden z najnowszych ratyfikowanych przez Polskę dokumentów, które tyczą się m.in. funkcjonowania organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości w czasach głębokich społecznych zmian związanych z naszym rozumieniem płci.

Sierpniowe zajścia pokazują, że brak wdrożenia konwencji odbija się nie tylko na życiu prywatnym polskich obywatelek i obywateli, ale też na tym, co dzieje się w przestrzeni publicznej. Konwencja stanowi znakomitą „mapę drogową” radzenia sobie ze skrywającą się w życiu społecznym przemocą. Zakazuje dyskryminacji ze względu na płeć i zarazem odróżnia płeć biologiczną i płeć społeczno-kulturową (odpowiadając na wyzwanie, jakie nam wszystkim rzuciła samym swym istnieniem aktywistka Margot). Przewiduje edukację dla młodych i szkolenia oraz pogłębianie wrażliwości dla starszych – nauczycieli, ale także policjantów, kuratorów, prokuratorów czy sędziów. Wskazuje konieczność nazywania i piętnowania przemocowych zachowań – także poprzez przekazy medialne.

Pod rządami konwencji ani policja, ani prokuratura, ani sądy nie mogłyby się powoływać na osobiste uprzedzenia względem osób należących do grup kiedyś uznawanych za niższe i gorsze, jak kobiety czy osoby LGBT, a dziś żądające pełni szacunku w życiu publicznym i domowym. Obowiązkowy trening funkcjonariuszy publicznych w rozpoznawaniu przemocy w zachowaniach i tendencji do przemocy uwrażliwiłby na myślenie o charakterze dyskryminacyjnym, ale także wspomógłby funkcjonariuszy w lepszym wypełnianiu zadań dzięki wymogom monitorowania narzuconym przez konwencję.

Bo dopiero w alternatywnym raporcie z wdrażania antyprzemocowej konwencji stambulskiej dla GREVIO, organu eksperckiego Rady Europy, Rzecznik Praw Obywatelskich mógł głośno powiedzieć o policji to, co zaczyna być wiedzą powszechną: „Z analiz Rzecznika wynika, że niewłaściwa atmosfera w służbie, konieczność funkcjonowania w strukturze hierarchicznej czy ograniczone możliwości kwestionowania rozkazów/poleceń służbowych – przy braku wiedzy w zakresie sposobów radzenia sobie ze stresem – mogą wywoływać zachowania niepożądane, przejawiające się np. poprzez stosowanie przemocy…”.