Przesilenie. Pandemia grozi przyszłości UE, a premier Morawiecki – przyszłości Polski

30 marca 2020 r. Mateusz Morawiecki, przedstawiając w polskim Senacie tzw. tarczę antykryzysową przygotowaną w związku z wybuchem pandemii Covid-19, stwierdził, że – jak to ujął „Newsweek” – „sytuacja finansowa państwa jest niewesoła i nie stać nas na nadmierne przedłużanie kwarantanny” („Morawieckiemu kończą się zaskórniaki”, Newsweek.pl). Premier, początkowo optymistyczny po korzystnym zrolowaniu długu, przyznał, że uzyskanej w ten sposób poduszki finansowej wystarczy najwyżej na pięć-sześć tygodni stagnacji związanej z powszechną kwarantanną.

Te zapowiedzi o tyle zaskakują, że Polska jeszcze niedawno miała wszak otrzymać z Unii w ramach walki z koronawirusem sporo pieniędzy. To środki z funduszy spójności, z kończących się wieloletnich ram finansowych. Państwa członkowskie – beneficjenci – mogą z nich skorzystać, po pierwsze, nie zwracając niewydanych środków z poprzedniego roku, a po drugie, występując o sfinansowanie przedstawionych działań ograniczających skutki pandemii. Polska z tej skarbonki może dostać ok. 7,4 mld euro, czyli więcej niż 30 mld zł – razem premier Morawiecki miałby więc 80 mld zł, i to bez pożyczania. Fundusze można skierować dokładnie na to, na co premier rzekomo nie ma pieniędzy, a więc krótkoterminowe wsparcie dla podtrzymania miejsc pracy i pomoc dla mniejszych przedsiębiorstw.

Dodatkowo Unia stara się wdrożyć europejski solidarnościowy mechanizm stabilizacji zatrudnienia (SURE – Support to mitigate Unemployment Risks in an Emergency) dysponujący w sumie 100 mld euro na tanie pożyczki dla państw, które z kolei przekażą je pracodawcom i osobom samozatrudnionym jako uzupełnienie lub zastępstwo dochodów. Polska w ramach tych tanich pożyczek może dostać kolejne 11-12 mld euro.

Uruchomione zostaną również środki Europejskiego Mechanizmu Stabilności. Co prawda formalnie są to środki tylko dla państw, które do niego przystąpiły, należących do strefy euro, ale pandemia pokazuje łańcuchy nieusuwalnych zależności – także państw strefy euro od innych państw UE – które w ostatecznym rachunku sprawiają, że wspieranie Polski, choć nie wprowadziła euro, będzie ważne i opłacalne.

Polska nie pożycza

Polska ma sporo przestrzeni na pożyczanie środków i, co więcej, w obliczu kryzysu na horyzoncie powinna przystąpić do pożyczania teraz: formalnie jest zadłużona zaledwie w 44,5 proc. w stosunku do PKB, a zarówno próg zapisany w naszej konstytucji, jak i zalecenia Międzynarodowego Funduszu Walutowego wskazują na próg 60 proc.

A jednak premier mówi, że nie ma pieniędzy, czytaj: nie chce, nie będzie pożyczać. Będzie siedział i patrzył, jak PKB się kurczy (wraz z nim „zdolność kredytowa” Polski, bo dozwolony konstytucyjny próg zadłużenia liczy się w stosunku do PKB), ludzie tracą pracę, a gospodarka, kolokwialnie mówiąc, wije się między młotem imperatywu wzrostu a kowadłem niewygaszonej epidemii, dodatkowo obciążona w nadchodzącym trudnym, dołującym momencie cyklu gospodarczego.

Niechęć do pożyczania niezbędnych dla przetrwania środków można wytłumaczyć tylko w jeden sposób – Morawiecki gra na krótką w sprawie Unii Europejskiej, przy czym „gra na krótką” w tym wypadku przejawia się w separowaniu Polski od reszty unijnych struktur.

Ten pesymizm nie jest całkiem nieuzasadniony. W obliczu zerwanych łańcuchów dostaw i dość katastrofalnych wieści z USA Unia co do zasady mogłaby skorzystać z okazji i wejść w rolę gospodarczego bieguna, a może nawet hegemona. W oczach osób noszących wyjątkowo różowe okulary Unia mogłaby nawet wypromować i utrzymywać w części świata szczególną Pax Modo Europae (z zabezpieczeniami społecznymi, gloryfikacją różnorodności, względnym rozbrojeniem i wszystkim, co pozytywne w modelu europejskim). Ale żeby wykorzystać potencjał (w tym potencjał energetycznej transformacji i obsługi eksportu technologii), musiałaby zająć pozycję dotychczas zarezerwowaną dla USA, pozycję too big to fail, pożyczkobiorcy, któremu się nie odmawia. Jednak to wymagałoby radykalnej zmiany myślenia, powrotu do rozstajów dróg jeszcze z 2005 r.

Perypetie europejskiej decyzyjności

Adam Tooze, historyk ekonomii, wskazał jako punkt demarkacyjny decyzję o wyjściu z „konsensualnego permisywizmu”, obecnego w Unii do początku lat 2000., na rzecz sterowania przez mechanizm międzyrządowych uzgodnień wprowadzony przez traktat lizboński:

Do pierwszej połowy lat 2000. UE funkcjonowała według zasady, którą politolodzy określili mianem „konsensualnego permisywizmu”. Ludność Europy przyjęła stopniowy nacisk na zacieśnianie unii bez entuzjazmu, ale i bez protestów. UE nie przytłaczała swoją obecnością. (…) Jednak była to coraz rozleglejsza, pod względem konstytucyjnym niespójna struktura, której brakowało demokratycznego zakotwiczenia. Było oczywiste, że nie jest to zadowalające i że będzie jeszcze gorzej po rozszerzeniu UE o nowych członków z Europy Wschodniej.

Napisano więc Traktat Ustanawiający Konstytucję dla Europy, w którym zaproponowano „nową równowagę między scentralizowanym procesem decyzyjnym za większością głosów a nieredukowalną rolą państw członkowskich” oraz szereg ambitnych, prosocjalnych celów zdefiniowanej na nowo Europy – plus oczywiście konkurencyjność.

„Ale 29 maja 2005 r. konstytucję odrzuciły w powszechnych referendach Francja i Irlandia, a z kolei w czerwcu – Niderlandy. Lewicowa niechęć do prorynkowego charakteru UE i nacjonalistyczna wrogość pod adresem Brukseli ręka w rękę zbudowały solidną większość przeciw projektowi. Był to głęboki szok. Konsensualny permisywizm stracił rację bytu” – przypomina dalej Tooze. W miejsce odrzuconego traktatu konstytucyjnego szybko utarto mniej pompatyczny „traktat reformujący”, znany szeroko jako traktat lizboński. Przyjęty, już bez eksperymentów z referendami, w 2007 r.

Przede wszystkim – skomentował Tooze – zinstytucjonalizowano Radę jako przedstawicielstwo rządów europejskich państw narodowych i utworzono prezydencję Rady jako jej stałą reprezentację. Ucięło to jakiekolwiek pretensje Komisji Europejskiej czy jej przewodniczącego do wykonawczego przywództwa w Europie. (…) Europejską politykę miało się robić nie na szczeblu centralnym w Brukseli, ale w toku międzyrządowych targów (A. Tooze, „Crashed: How a Decade of Financial Crises Changed the World”, Penguin Books Ltd., 2018, ss. 114-116).

Zablokowane koronaobligacje

Do tej pory te międzyrządowe targi dawały się jakoś znieść, choć zdecydowanie spowalniały decyzyjność Unii, stawiając raczej na business as usual i linie najmniejszego oporu (zwykle ze strony Niemiec – zob. np. Paul Lever, „Berlin Rules: Europe and the German Way”, I. B. Tauris & Company 2017). Niemcy zaś, choć wstąpiły do strefy euro i czerpią z niej wyraźne korzyści, to nie chcą ponosić z tego tytułu żadnych poważnych obciążeń. Tak jak zablokowały złagodzenie długu posługującej się euro Grecji, tak też konsekwentnie sprzeciwiały się jakimkolwiek formom uwspólnotowienia polityki fiskalnej i finansowej strefy euro (i całej Unii), nawet, a może zwłaszcza „eurobonds” – euroobligacjom, które umożliwiłyby całej strefie euro pożyczanie na takich samych lub zbliżonych warunkach (więcej na ten temat w: Th. Piketty, „Obywatele do urn”, Krytyka Polityczna, Warszawa 2019).

I taki sam los spotkał sugestię stworzonych w odpowiedzi na pandemię „coronabonds”, wspólnych koronaobligacji mających sfinansować wychodzenie z postpandemicznej recesji (najlepiej od razu w pakiecie z wychodzeniem z energetyki opartej na paliwach kopalnych). Niemcy, Austria, Niderlandy i Finlandia zablokowały projekt wysunięty przez Włochy, Hiszpanię, Grecję, Belgię, Francję, Luksemburg, Irlandię, Portugalię i Słowenię.

Wbrew dość stereotypowym komentarzom blokada nie przebiegała między „zdyscyplinowanymi budżetowo krajami Północy” a „doświadczonymi przez pandemię krajami Południa”; była to kolejna odsłona sporu o charakter Unii – albo jako coraz ściślejszej federacji, albo, jak chcą przede wszystkim Niemcy, międzyrządowego porozumienia będącego niemalże przedłużeniem pokoju westfalskiego.

Suwerenność państw, suwerenność długu

Ten upór, zakorzeniony co najmniej od XVII w., to odruch zachowania „równowagi europejskiej” i unikania za wszelką cenę tendencji imperialistycznych, które mogłyby skończyć się kolejną krwawą wojną na kontynencie. Ale to dotyczyło Europy samowystarczalnej, już poszerzenie stref wpływów o kolonie tę równowagę zaburzyło, a co dopiero mówić o warunkach gospodarki zglobalizowanej.

Dzisiejsza, polizbońska Unia jest co prawda „aparatem do produkowania narodowych suwerenności”, ale mówimy tu o suwerenności wyłącznie politycznej, bez suwerenności gospodarczej (na to Unia za bardzo poprzetykana jest wzajemnymi zobowiązaniami, transgraniczną własnością, łańcuchami dostaw, słowem, konsekwencjami instytucjonalizacji wspólnego rynku), a i bez suwerenności monetarnej i, co za tym idzie, finansowej. W ramie wspólnej waluty bogatsze państwa, zwłaszcza Niemcy, tylko ze względu na niskie, wręcz ujemne oprocentowanie obligacji drenują państwa, których „suwerenny” dług kosztuje w obsłudze znacznie więcej. W takiej optyce to federalizacja Unii jest odtrutką na quasi-kolonialny imperializm Niemiec i ich satelitów.

Polacy czy polscy Europejczycy?

Polska, która nie wymaga większej solidarności, nie stara się o udział w sfederalizowanej UE, w istocie wspiera ten mechanizm drenażu – wydaje się, że wbrew własnym interesom. Premier rządu gardłującego przeciwko „niemieckiemu kondominium” dokładnie takie kondominium chce umacniać i to w czasach, gdy tak czy inaczej układ dobiega końca. Bo albo Unia „zmieni się, aby wszystko pozostało takie samo”, i wobec niechętnej i niewspółpracującej postawy Polski będzie integrować raczej „rdzeń”, niż dbać o satelity (kwestia euro), albo nie zmieni się i niebawem się rozpadnie, ponieważ państwa doświadczone przez pandemię nie wytrzymają dalszego fiskalnego drenażu przez Niemcy.

Eurosceptycyzm Kaczyńskiego i Morawieckiego i konserwatywna niechęć do Unii całkowicie zaślepiły naszych rządzących na możliwość federalizacji, a przy okazji innowacyjnego wyprowadzenia Polski z kryzysu, zabezpieczenia obywateli i aktywnego uczestnictwa w przetasowaniu światowego porządku.

Każde państwo, które dołącza dziś do chóru niezadowolonych, dokłada swój kamyczek do antyeuropejskiej szali. Tak właśnie, w imię prawa Polaków do nazywania się Polakami, odbiera nam, obywatelom i obywatelkom RP, perspektywę mówienia dumnie o sobie: „my, polscy Europejczycy”.