Opozycja, reprezentacja i wina Ratujmy Kobiety

Chodzą ostatnio słuchy, że klęska i delegitymacja opozycji jest winą komitetu „Ratujmy Kobiety 2017″, który przedstawił niemożebnie lewacki projekt,„zapewne w porozumieniu z PiS”.

„Podejrzewam, że został zrobiony na zlecenie PiS, bo tylko PiS na takiej głupocie opozycji wygrywa. Sądzę, że tak jak pani Ogórek posłużyła PiS do obalenia SLD, tak zadaniem Nowackiej jest pomóc PiS uzyskać większość konstytucyjną. Być może realizuje to zadanie nieświadomie, ale to nie zmienia skutków jej działań, które są niszczące dla opozycji i stanowią błogosławieństwo dla PiS” – napisał Roman Giertych na swojej oficjalnej stronie na Facebooku.

Podobnymi przemyśleniami dzieliła się przewodnicząca Nowoczesnej Katarzyna Lubnauer czy poseł PO Bogusław Sonik.

Czegoś tu chyba jednak nie zrozumieliśmy – formacja polityczna z definicji jest narażona na ataki, nieufność i podważanie jej prawomocności. Jeśli dobrze pamiętam, na tym polega gra w politykę. Wygrywają te partie i organizacje, które bez szwanku zniosą ataki i wybrną z trudnej sytuacji, w jakiej zechcą je postawić oponenci. Oponenci to nie znaczy wrogowie – pluralizm demokratyczny jednak to niuansuje – ale zarazem też nie są to z definicji sojusznicy. Dlatego głównym zadaniem formacji politycznej jest dbać o własną odporność na ataki – czyli pielęgnować prawomocność swojego reprezentowania tych, którzy dali im mandat.

I tu dochodzimy do sedna sprawy. W wyborach parlamentarnych w 2015 roku nieco ponad 16 proc. wyborców oddało głos na ugrupowania, które nie przekroczyły progów wyborczych – ponad 11 proc. tych głosów to były głosy lewicowe. „Wyprodukowane” przez nich mandaty zgodnie z metodą d’Hondta zostały proporcjonalnie porozdzielane po tych formacjach, które dostały się do Sejmu. Dobrze ponad 40 mandatów, a więc liczący się klub parlamentarny, partie i stowarzyszenie Kukiz’15 otrzymały, jak się im wydawało, w zasłużonym prezencie. Tylko że to trochę nie tak.

Prawny opis instytucji mandatu przedstawicielskiego nie całkiem tu wystarcza, choć i tak daje do myślenia. Mianowicie konstytucja stanowi, że „posłowie są przedstawicielami Narodu. Nie wiążą ich instrukcje wyborców”. Nazywa się to „wolny mandat” i pokłada spore nadzieje w racjonalności osób, które wybieramy. Chodzi o to, że posłowie i senatorzy powinni uwzględniać wolę wszystkich i przynajmniej dawać wybrzmieć w parlamencie tym stanowiskom, które wybrzmiewają poza nim. Powoływanie się więc przez władze Nowoczesnej na swój program z 2015 roku jako powód, dla którego część członków klubu zignorowała projekt „Ratujmy Kobiety”, nie brzmi najlepiej – zwłaszcza że ta akurat formacja podkreśla swoje szczególne przywiązanie do konstytucji.

Gdyby dziś nastąpiły wybory, okazałoby się, że ugrupowania lewicowe nie próżnowały. Zobaczymy to dopiero w dzisiejszym sondażu OKO.press, który jako pierwszy zadaje pytanie o lewicową koalicję, a nie o SLD i od biedy Razem. To ważne, bo od kilku już lat lewica stale współpracuje i sieciuje się. Sondaże, które wyciągają dwa najbardziej znane ugrupowania, zupełnie nie oddają tego fermentu. Tymczasem zasięg lewicowych działań możemy szacować na podstawie takich deklaracji jak poparcie dla liberalizacji dostępu do aborcji na poziomie 42 proc. Opozycja parlamentarna te 42 proc. Polek i Polaków zostawiła na lodzie.

Tymczasem demokrację uznaje się za najlepszy z wymyślonych systemów politycznych nie dlatego (lub nie tylko dlatego), że jest moralnie dobry. Nakład energii na rządzenie w państwie, które rządzi samo sobą, jest nieporównywalnie mniejszy niż państwach, którymi „się rządzi”.

W Polsce widać to wyraźnie po zwiększanych rok po roku nakładach na resorty siłowe i kwotach, które pochłania „opiekuńcze oblężenie”, jakim otoczyło się Prawo i Sprawiedliwość. Opozycja w tym systemie stwarzała dotychczas pozory, że jest mediatorem i głosem tych, których władza nie reprezentuje i nie słucha. 10 stycznia te pozory prysły. I to nie w błahym, symbolicznym kontekście typu zmiany nazw ulic (przykre, ale można z tym żyć), a w kwestii, która jest przez wiele osób, przede wszystkim kobiety, przeżywana jako fundamentalna.

Opozycja sejmowa niejako walkowerem pozwoliła przejść od państwa, które jest samorządne, do państwa, którym trzeba rządzić. Podobny przeskok nastąpił na przykład wraz z kryzysem prawomocności władzy, kiedy pracownicza demokracja ludowa wyciągnęła broń przeciwko robotnikom. Do nas zapewne na razie nie będą strzelać – chyba że wybierzemy się na spacer do lasu i upoluje nas jakiś hołubiony przez PiS myśliwy. Ale od 16 do 42 proc. obywatelek i obywateli może zasadnie czuć się wykluczonych z pojęcia „Narodu”, tak jak definiują je sobie obecni posłowie – w tym ci, którzy w ławach Sejmu zasiadają tylko dlatego, że załapali się na mandaty po lewicy.

I teraz, jako członkini Komitetu Ratujmy Kobiety, odpowiadam pani przewodniczącej Katarzynie Lubnauer, patrząc na te wszystkie fotografie, które sobie z nami robiła: a więc to moja wina? Moja wina, że raz za razem inicjatywami ustawodawczymi przypominam moim reprezentantom o tym, że i ja tu, w Polsce, jestem? Moja wina, że nie pasuję do Pani wizji Narodu, który wedle konstytucji powinna Pani reprezentować?

Moja wina, Panie Mecenasie Giertych, że realizuję moje przewidziane konstytucją prawa obywatelki jako ustawodawczyni?

Moja wina, Panie Pośle Sonik, że nie zorientował się Pan, że Naród się jakby zmienił, a Pan ciągle swoje?

Moja wina, Pani Prof. Alicjo Chybicka, że uznała Pani reprezentowanie mnie w parlamencie za nic nieznaczącą rozrywkę?

Och, zdenerwowałam się. Prawdę mówiąc, bardzo się boję: tradycja przerzucania na kobiety odium własnych porażek jest nieźle opracowanym mechanizmem psychologii społecznej, który obserwujemy jako „wykluczanie istot nieczystych” czy jako „polowania na czarownice” od wielu stuleci.

Wiem, że obecna władza raczej mnie nie obroni – tak jak nikt nie zareagował, kiedy pod Sejmem fundamentaliści ze Stop Aborcji mówili, że jako członkini Komitetu Ratujmy Kobiety jestem „gorsza od doktora Mengele” (mam nagranie), albo kiedy narodowościowo nastawieni kibice ochoczo krzyczeli za mną, gdy rozpoznali we mnie uczestniczkę Czarnych Protestów: „Przytulimy Parasolkę”.

Teraz wiem, że Wy też nie.