Nie jestem symetrystką. Jestem syntetystką

Nie jestem symetrystką. Jestem syntetystką. Nie widzę możliwości powrotu do stanu sprzed jesieni 2015 roku. Wierzę za to, że nadszedł czas na nowe propozycje, nowe rozwiązania i poparcie ich działaniem w najlepszym społecznym stylu.

Przez dwa lata z okładem przerzucaliśmy się argumentami w najlepszym stylu: „Bo u was Murzynów biją”. Kto nie miał chęci włączyć się w proces polaryzacji miedzy pierwszym a drugim sortem, musiał bardzo ostrożnie trzymać się z boku, gdyż grawitacja ciągnęła mocno, jak nie na jedną, to na drugą stronę. Dziś szale ostatecznie przeważyły – prezydent Andrzej Duda podpisze kolejne ustawy demontujące instytucjonalny porządek zbudowany na Konstytucji RP 2 kwietnia 1997 roku. Co gorsza, ustawy te, nie pierwsze zresztą, uderzają w wartości i przemyślenia, które dla demokracji i zdolności pokojowego współżycia społeczeństwa z samym sobą są kluczowe.

To nie skończy się dobrze i jedno, o co warto dziś wzdychać i ku czemu dążyć, to żeby skończyło się możliwie szybko. Bo pierwsze lata pod rządami tak skonstruowanego systemu sprawiedliwości będą do przeżycia, jednak wszystkie następne będą nas demoralizować i zostawiać trwałe ślady w postaci traum, cynizmu, niezdolności oddzielenia instytucji od tworzących je ludzi, jadu i głębokiej społecznej nieufności. (Tak, uważam, że łatwość, z jaką daliśmy się wpuścić w kanał dwóch sortów, wynika z takich właśnie zaszłości po jeszcze poprzednim systemie).

To jest bardzo smutny dzień, ale i najlepszy moment na porządny i do bólu szczery rachunek zysków i strat. Za dużo w tej naszej demokracji było antydemokracji, żeby się mogła była obronić, biedaczka. Niby taka powszechna, a dla połowy społeczeństwa samostanowienie ciągle było dobrem kupowanym w Peweksie. Niby taka trójpodzielna i niezawisła, a reprywatyzacja szła jak złoto. Niby że równość, a przecież kto mógł, to kupował bmw, żeby go na drogach nie haltowali… Ileż to razy słyszałam powiedzonko: „Kto bogatemu zabroni…?”, bardzo często podsumowujące przekraczanie prawa, a co najmniej przepisów drogowych… A Państwo nie? Zapraszam do komentowania.

Serce mam po lewej stronie i temperament dialektyczny, więc nie umiem nie patrzeć na to po heglowsku. Jeśli nasza demokracja spod znaku „Tygodnika Powszechnego”, KOR i „Solidarności” była tezą, to, co przetacza się przez Polskę od dwóch lat, jest jej antytezą. Tyle naszego, że antytezy, choć brutalne, zazwyczaj szybko się wyczerpują. Definiują się przez zaprzeczenie; nie są w stanie więc samodzielnie istnieć i rozwijać się, wynajdując się na nowo.

Ta perspektywa otwiera przestrzeń na syntezę – nowe otwarcie, które różni się od obu poprzedzających ją członów. Jeśli demokracja, jaką mieliśmy w latach 1989-2015, za bardzo dała się zdominować swej kapitalistycznej nadbudowie i przeobraziła się w system, w którym o większości spraw decydowało posiadanie; jeśli ten zestaw woluntarystycznych przepisów sklejanych w całość na religijno-patriotyczną ślinę, który nam się powiększa od 2015 roku i który nazywa sam siebie illiberalną demokracją, choć jako żywo z wolą powszechną nie ma wiele wspólnego, choć lubi nią manipulować – jeśli więc te dwa systemy to ma być wszystko, między czym mogę wybierać, to dziękuję, postoję.

Moja odmowa gry w tę grę ma swoich poprzedników – słynną Sarnę z Krzesłem na Głowie, na którą oddano sporo głosów w drugiej turze wyborów prezydenckich. Ale też moją własną Lewicę Smoleńską – pół polityczny, pół artystyczny happening z 2013 roku, w którego ramach, powołując się na lewicowy światopogląd, wyrażałam niezgodę na marginalizowanie i wręcz ośmieszanie ludzi z tak zwanej wówczas sekty smoleńskiej, bez względu na to, jak dalekie byłyby mi ich poglądy. Ruchy miejskie, Obywatele Kultury, kongresy twórców, nowe inicjatywy związkowe – to wszystko wykraczało poza logikę binarnego podziału na Polskę A i Polskę B, Polskę Łagiewnik i Polskę Torunia. Wreszcie wielkie protesty kobiet, które domagały się praw i szacunku po dekadach, a nie jednym roku zaniedbań i ukrytego wyzysku. Wiem więc, że nie jestem sama, i myślę, że będzie nas coraz więcej.

Ta synteza wymyśli nam się sama, kiedy tylko przestaniemy kurczowo trzymać się zastanych kategorii. Już wiem, od czego będę chciała zacząć – od zrozumienia na nowo pojęcia suwerenności. Zdajmy sobie sprawę, że suwerenem nie jesteśmy wszyscy – w polityce „wszyscy” to najtrudniejsze słowo na świecie – tylko każda i każdy z nas z osobna. Każda i każdy z nas ma z osobna i sobie przypisany, niezbywalny głos w wyborach, sprawczość i prawa. Niech ta nasza nowa demokracja opiera się na szacunku do samych siebie i nas wszystkich nawzajem.

I jeszcze jedna lekcja, którą wyniosłam z wczesnych lat moich studiów nad filozofią polityki i historią idei. Wszędzie na świecie demokracja zaczynała się od prowadzonej publicznie, swobodnej rozmowy. To nie jest dylemat jajka i kury – debata za każdym razem poprzedzała rozszerzenie praw politycznych, a przyznawanie ich przy jednoczesnym ograniczaniu wolności dyskusji (były i takie próby) powszechnie uznano za ruch w bardzo złą stronę. Dziś o tej starej prawdzie zapomniano, w wielu miejscach na świecie, w tym u nas, debaty nie pielęgnuje się, a wolność prasy już dawno musiała ustąpić pod naporem interesów ekonomicznych.

Ojcowie założyciele demokracji powiedzieliby, że w ten sposób cichaczem wprowadzono na nowo horrendum w postaci cenzusu ekonomicznego. Na dobrze poinformowane decydowanie o sprawach publicznych stać dziś bowiem tylko nielicznych, a wielu polega raczej na infotainmencie niż informacjach.

Z czasem, kiedy pisowski król będzie coraz bardziej nagi, potrzeba nowego otwarcia i budowy takiej demokracji, której nie będą grozić błędy poprzedniczek, stanie się powszechna. Warto się na to przygotować. Tyle że nie sądzę, żeby opracowywanie gotowych rozwiązań przez – jak ktoś zasugerował – think tanki, ekspertów i szeroko pojęte otoczenie partii dzisiejszej opozycji było rozwiązaniem. To wciąż oznacza zapominanie starej prawdy, że demokracja to jest rozmowa.

Wiemy na pewno, że oddolne grupy nacisku, ruchy miejskie i obywatelskie sieci w najbliższym okresie będą tolerowane – upewniło nas w tym „twitterowe” exposé naszego nowego premiera. Trzeba z tego skorzystać, budując to przeorane społeczeństwo na nowo. Rozmowa po rozmowie.

Bo demokratyzacja jest łatwa. Ta demokracja, jej codzienna praktyka, wymaga dojrzałości, konsekwencji i wysiłku.