„Najpierw aborcja, potem wy”. Nagroda Kongresu dla Tuska to feministyczna Realpolitik
Nagroda Kongresu Kobiet dla Donalda Tuska (oraz pastorki Haliny Radacz) rozgrzała media społecznościowe do czerwoności. Kongres Kobiet, a znów honory idą do mężczyzny? Tusk nic nie zrobił, zaledwie obiecał legalizację aborcji (i związków partnerskich), a potem znowu powie, że koalicjanci mu nie pozwolili. I tak dalej. I tak dalej.
Tak naprawdę bunt aktywistek trafia w sam nerw pewnej aporii, czyli niedającej się ani przekroczyć, ani ominąć sprzeczności charakteryzującej jakiś obszar naszych doświadczeń. Z jednej strony mamy bowiem, jako dwie płcie, kobiety i mężczyźni, równe prawa i zadeklarowany równy dostęp do uczestnictwa w procesach politycznych. Czemu więc miałybyśmy się skarżyć? Nagroda Kongresu, która tradycyjnie idzie do kobiety i mężczyzny (kiedy osoby niebinarne? gender fluid?), jest po prostu realizacją tej zasady równości płci.
Z drugiej strony – prawa sobie, a rzeczywistość sobie. Tym razem skrzek rzeczywistości odzywa się choćby, gdy porównamy laureata – byłego premiera szykującego się na odzyskanie stanowiska – i laureatkę, o której sama Magdalena Środa napisała: „Nagrodę Kongresu Kobiet dostała Halina Radacz nie dlatego, że jest chrześcijanką, ale dlatego, że w bardzo trudnym środowisku walczy o prawa kobiet. To naprawdę świetna kobieta, choć mało przebojowa”. Jest różnica w politycznym potencjale? Jest. A na papierze jakby jej nie było.
Pragmatyczny Kongres Kobiet
Kongres Kobiet – największa i najtrwalsza w Polsce sieciowa struktura zrzeszająca kobiety – jest bytem amorficznym, wymykającym się łatwym definicjom. Można powiedzieć, że ma trzy aspekty: święto dorocznych Kongresów – obok ogólnopolskiego także wojewódzkich – poza tym sieć współpracujących, konsultujących i wymieniających się wiedzą i praktykami aktywistek i polityczek, często działających na lokalnym szczeblu i wcale nie w bardzo dużych miastach, i wreszcie związane z nim ekspertki, które dzięki Kongresowi w różnych ciałach doradczych mają silny mandat do udowadniania, że prokobiece rozwiązania są dobre i potrzebne.
Te trzy aspekty spaja organizacyjny trzon całego przedsięwzięcia: Stowarzyszenie Kongres Kobiet z jego Matkami Założycielkami (Magdaleną Środą i Henryką Bochniarz), siedmioosobowym zarządem i liczącą niecałe trzy tuziny członkiń radą. Te ciała, w szczególności zaś Matki Założycielki, starają się nawigować polityczną tożsamość Kongresu tak, by w swojej ocenie zapewnić jak najlepsze szanse powodzenia każdej z wymienionych odsłon. A to oznacza niekiedy konieczność stawiania na sprawdzonego konia, by zaliczyć jakiś rodzaj wygranej, bez którego w polityce po prostu się nie istnieje.
I w tym właśnie tkwi problem, bo sprawdzonym rozwiązaniem w polityce od zawsze jest mężczyzna. Charyzmatyczny jak jeden z nagrodzonych prezydentów miasta, uroczy jak pewien europoseł, mesjański – jak uhonorowany w tym roku Donald Tusk. Bo bez mężczyzny kobiety z ambicjami politycznymi nie pójdą do przodu, chyba że… same zmienią się w mężczyzn. Demokracja, która dziś nam daje formalnie równe prawa, upostaciowała się bowiem jako „kontrakt braterski”, napoiła krwią kobiet zgilotynowanych za śmiałość feministycznych roszczeń i wykształciła niewidoczne instytucje społeczne odsiewające tych, co mogą dostać władzę, od reszty. Które radykalnie faworyzują jedną z płci. Jedną z tych niewidocznych instytucji prof. Maria Janion nazywała taktyką „potem Wy”. Kobiety mogą się przydać, ale równie głupio im nie naobiecywać udziału w tym, co wypracowały, jak potem do tego udziału je dopuścić. Dlatego nieodmiennie słyszymy: „najpierw niepodległość, potem wy”, „najpierw socjalizm, potem wy”, „najpierw transformacja, potem wy”…
Powstaje pytanie, czy chcemy być marzycielkami i działać tak, jak chcemy, aby było, czyli nie godząc się na takie „potem wy”, czy realistkami, które wolą mieć w garści nieodległe polityczne uzyski i nie zamykają oczu na to, jak rzeczy się mają. Wolą iść z prądem i dojść gdzieś niż, jak to się mówi, zawracać Wisłę kijem. Taką właśnie feministyczną Realpolitik uprawia Kongres Kobiet – politykę może bez marzeń i rewolucyjnych ambicji, ale maksymalizującą szanse na udaną współpracę z władcami takimi, jakich mamy.
Demokracja genderowa
Eksplorowaliśmy ten rozdźwięk między formalną równością i nieformalną nierównością podczas dwuletniego pandemicznego seminarium, nazwanego roboczo „Demokracja genderowa”. Jego podsumowaniem będzie konferencja 20 października pt. „Demokracja genderowa. Równość płci a instytucje polityczne i społeczne” w Warszawie (serdecznie zapraszam, tu znajdą Państwo link do wydarzenia na Facebooku). Dzięki seminaryjnym spotkaniom mogłam sformułować, co tak naprawdę mnie boli w dzisiejszej demokracji. Pozwolę sobie przytoczyć fragment (esej w całości rozdawany będzie w formie materiałów konferencyjnych):
Wiemy, że demokracja jest od zarania genderowa, to znaczy uczestniczenie w niej jest czymś zupełnie innym dla kobiet niż dla mężczyzn – feminizm to filozofia polityki, która pokazuje nam politykę zupełnie inną od tej, którą opisują podręczniki. Kobiety zaczęły zdobywać prawa wyborcze na przełomie XIX i XX w. (w Polsce – w 1918 r.), ale prawa kobiet oficjalnie uznano za prawa człowieka dopiero w 1993 r., na Światowej Konferencji Praw Człowieka w Wiedniu. Deklaracja końcowa stwierdzała wówczas: „prawa człowieka należne kobietom i dziewczętom stanowią niezbywalną, integralną i nieodłączną część powszechnych praw człowieka”.
Nie jest jasne, co to właściwie znaczy. Czy kobiety i dziewczęta mają jakieś specjalne funkcje (oczywiście, że tak – rozrodczość, której brzemię niosą zupełnie inaczej niż mężczyźni; ale czy tylko ją?), które wymagają specjalnego katalogu praw (reprodukcyjnych, ale nie tylko)? Czy raczej chodzi o to, że kobiety i dziewczynki są takimi samymi podmiotami praw, jak mężczyźni i chłopcy, i owa część obecna w tym sformułowaniu tak naprawdę odnosi się do tego, że są pełnoprawną częścią powszechnej wspólnoty?
W 1995 r. Czwarta Światowa Konferencja w sprawie Kobiet w Pekinie przyjęła tzw. Pekińską Platformę Działania, która wskazywała, co należy zrobić, żeby zrealizować zobowiązanie z Wiednia, wytyczając 52 cele strategiczne w 12 obszarach, ale nie rozstrzygnęła kwestii, czy prawa kobiet są jakieś inne niż prawa człowieka, np. nie zawierała celów związanych z realizacją praw reprodukcyjnych. Raczej konstrukcja Platformy Pekińskiej pozostawia wrażenie, że prawa kobiet są to prawa człowieka, tyle że obwarowane pewną specyfiką utrudniającą, ale nie uniemożliwiającą ich realizację. Wyjątkowość, odmienność kobiet wynika z ich społeczno-kulturowego upośledzenia, a jeśli się je usunie, wszyscy będziemy tacy sami, a przynajmniej równi. Poza jednym, wyjątkowym i chyba nigdy aktywnie nierealizowanym zapisem, który wydaje się dotyczyć jakichś szczególnych właściwości związanych z byciem kobietą: „popierać udział kobiet w tworzeniu kultury pokoju”.
Platforma wskazywała co prawda konieczność włączenia perspektywy genderowej do różnych wymiarów rządzenia i zarządzania, ale też w żaden sposób jej nie definiowała. Polskie oficjalne tłumaczenie oddaje słowo gender jako „kulturową tożsamość płci (gender)” i w jakimś sensie trudno się dziwić, że realizacja zapisów Platformy do dzisiaj idzie w naszym kraju jakby po grudzie.
A może jednak jest w byciu kobietą (poza zdolnościami do rodzenia dzieci) coś jeszcze, co warto uratować i wzmacniać? Dylemat ten, luźno przyrównany do słynnego akademickiego sporu z lat 90. pomiędzy feminizmem równości a feminizmem różnicy, uwidoczniła w eseju Dziennik rodzaju Ann Snitow, przyglądając się własnej praktyce aktywistycznej i historii ruchu kobiecego w Ameryce. Dla niej samej na poziomie przemysleń przełomowe okazało się pytanie organizatorki ruchu pokojowego tylko dla kobiet, z którym to ograniczeniem polemizowała: „Aż pewnego dnia Ynestra King zauważyła, że może wolałabym działać na rzecz pokoju w grupie mieszanej (mieszanej, czyli takiej, w której kobiety i mężczyźni współpracują ze sobą). Byłam przerażona”. Praktyka wspólnego działania odzwierciedlała jednak głębokie zróżnicowanie i nierówności kobiet i mężczyzn w sytuacji politycznej. „Dopiero pracując jedynie z kobietami, zdołałam rozwinąć w sobie aktywny i intensywny stosunek do polityki w ogóle” – konstatowała Snitow, wyciągając wniosek, że „w praktycznych działaniach politycznych oddzielne grupy kobiece są konieczne”.
Okazało się, że relacje kobiet z kobietami (dziś pewnie powiedziałybyśmy: z nie-mężczyznami) mają osobną jakość, podobnie jak samo bycie kobietą. Tyle że daje równie dużo, jak zabiera, w istocie w naszej kulturze kobieta doświadcza „palącej sprzeczności pomiędzy presją bycia kobietą a presją niebycia nią”, i może nawet dałaby sobie spokój i trzymała się tylko bycia kobietą, gdyby nie to, że „kiedy kobiety mówią jako kobiety, ponoszą szczególne ryzyko, że nie zostaną wysłuchane, ponieważ głos kobiet w naszej kulturze z definicji jest głosem, który można ignorować”. Lub też, by przywołać diagnozę przedstawioną w Raporcie Centrum Praw Kobiet Kobiety w Polsce w XXI w.: „Aby dostać się na szczyty władzy, należy nie tylko umiejętnie wspinać się po szczeblach hierarchii, ale najpierw umieć stać się jej częścią. Dopóki kobieta jako dająca ona jest tej hierarchii wyznacznikiem, dopóty pozostaje wobec niej zewnętrzna. Dopiero zajęcie pozycji męskiej, tj. biorącej i wycofanej z kobiecego świata, pozwala współzawodniczyć z mężczyznami”.
W politycznej praktyce niemal we wszystkich krajach demokratycznych ten paradoks podziału jest wyraźnie widoczny, choć zaczynają się wyłomy. Hillary Clinton przegrała wyścig o prezydenturę Stanów Zjednoczonych na rzecz hipermęskiego Donalda Trumpa, choć może by go wygrała, gdyby była równie niekobieca jak wieloletnia kanclerz Niemiec Angela Merkel i nieobciążona swoim kobiecym losem jako żona zdradzającego męża. Z kolei od 2019 r. stery Komisji Europejskiej dzierży namaszczona przez Merkel Ursula von der Leyen, która co prawda przed objęciem stanowiska pełniła raczej niekobiecą funkcję ministry obrony, ale nie da się ukryć, że w ciągu kilku lat uczyniła z równości płci i praw kobiet filar prawny i tożsamościowy Unii Europejskiej. Wciąż jednak udział kobiet w gremiach decyzyjnych jest niewielki, a partie stricte kobiece czy feministyczne z różnych krajów Europy nie są w stanie przekroczyć nawet bardzo niskich progów wyborczych. Polityka demokratyczna nadal jest kwestią genderową.
Oparcie zachodniego modelu polityki na wykluczeniu kobiet widać w procesach transformacji w różnych częściach globu. Proces ten polega na ustawieniu na dole dynamicznej hierarchii społecznej jako jej bezprzemocowego końca i ustanowieniu kobiety osią wyizolowanej sfery prywatnej poprzez instytucję małżeństwa, zbyt często będącego po prostu kontraktem na obsługę pana domu. Federici we wstępie do „Caliban and the Witch” relacjonuje oglądanie tego procesu z bliska w Nigerii modernizującej się pod naciskiem Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Taki sam gwałtowny zwrot konserwatywny przeżyła Polska we wczesnych latach 90., kiedy nie przypadkiem wdrażaniu kapitalizmu towarzyszyła skokowa feminizacja biedy, wprowadzenie zakazu aborcji i konserwatywne lekceważenie gospodarczych praw kobiet.
Nawet gdy kobiety mobilizują się w politycznych kwestiach – jako kobiety – przedsięwzięcia te są udane, gdy uczestnictwo w sferze publicznej nie przebiega na prawach polityki, ale w trybie ruchu społecznego lub doradztwa (lobbingu), a nigdy wprost poprzez sformułowanie wspólnego interesu kobiet. W tym miejscu należy powiedzieć, że nie chodzi o „uniwersalną polityczną kobiecość” transcendującą wszystkie inne podziały, ale o zrozumienie, że czasami chodzi po prostu o płeć. W Polsce efektem tego odstąpienia jest np. niesprawiedliwy dla kobiet system emerytalny, zapaść w sfeminizowanych zawodach sektora publicznego (biały personel medyczny, nauczyciele, niższa kadra administracyjna itd.), strukturalne zaniedbania w systemie opieki i wyjątkowo słabe na tle innych krajów UE wyniki leczenia typowych dla kobiet chorób, zwłaszcza nowotworowych.
Nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie coraz bardziej odczuwalny jest kryzys pracy opiekuńczej. Jednocześnie instytucja małżeństwa i kontrakt płci na niej oparty (coś, co też nigdy nie dotyczyło wszystkich kobiet!) ulega erozji, tym bardziej więc istotne jest obmyślenie sposobu na odzyskanie/uzyskanie dla kobiet pełnoprawnego miejsca w przestrzeni demokratycznej. Dla kobiet jako obywatelek, kobiet jako ludzi i kobiet jako kobiet.
Komentarze
Dwa ostatnie przypadki walki o prawa kobiet.
USA: 84-letnia babcia Joan Jacobson, emerytowana pielęgniarka chodziła od domu do domu w Lake Odessa w stanie Michigan przynosząc ze sobą literaturę pro-life, sprzeciwiającą się Proposal 3, aktowi prawnemu, który ma zalegalizować aborcję aż do porodu. W jednym z domów dyskutowała z Sharon Harvey, radykalną zwolenniczką aborcji, a kiedy odchodziła, jej mąż Richard Harvey strzelił jej w plecy. „Byłam po prostu osłupiała – relacjonuje Jacobson – Czułam ból w plecach i był on bardzo silny. Richard Harvey twierdzi, że najpierw oddał strzał ostrzegawczy, a następujący po nim strzał w staruszkę wydarzył się przypadkowo.
Kanada: Wprowadzenie nowego prawa, które umożliwiłoby zabijanie noworodków już po narodzinach w ramach „eutanazji” przedstawił specjalnej komisji rządowej dr Louis Roy, przedstawiciel Quebec College of Physicians. Rolą tego kolegium lekarskiego jest ustalanie standardów edukacyjnych dla lekarzy. Dr Louis Roy przekonywał, że wprowadzenie nowego prawa jest koniecznością. Lekarz argumentował za przyjęciem „protokołu z Groningen”, opublikowanego przez holenderskiego pediatrę. Dotyczy on właśnie odbierania życia w okresie neonatalnym dzieciom, którzy nie mogą decydować jeszcze o sobie, ale cierpią na nieuleczalną chorobę.
Uważam, że z punktu strategicznego zakaz aborcji na żądanie jest błędem. Wiadomo, że aborcji dokonują głównie kobiety o określonych poglądach (lewaczki, liberałki, LGBT, itp). Więc za jedno pokolenie (30 lat), problem wyeliminowany zostałby niejako naturalnie (brak kolejnego pokolenia o poglądach prezentowanych przez rodziców)
Newsweek, Wyborcza, TVN, Onet a za nimi cała totalna opozycja i sam Tusk: – Rosja obaliła rząd PO, dowodem są słowa i zeznania Marcina W., ten kto je podważa jest agentem! Ten sam Marcin W.: Tusk przyjął 600 000 euro łapówki. No i Tusk z Newsweekiem sami się zaorali. – Thank you, Donald
Problem nie w tym, że za mało kobiet u szczytów władz lecz za dużo poj … ch facetów, którzy posługują się tylko kijem, nie wiedząc co to „marchewka”.
Dzieci to najlepsza inwestycja na starość a nie jakieś OFE czy PPK.
Pieniądze nie wystarczą na starość, bo one same zniedołężniałej babci czy dziadka z łóżka nie podniosą, do łazienki nie zaprowadzą i nie wykąpią, posiłku nie przygotują i nie nakarmią.
Muszą do tego być młodzi , sprawni i silni ludzie.
Jak ich będzie z mało to staną się bardzo drodzy i pieniądze z kont emerytów szybko znikną.
I co pozostanie ?
Narayama !!!