Wieści z frontu aborcyjnego

Dziś, 30 czerwca 2017 r., zmarła Simone Veil – legendarna francuska minister zdrowia w konserwatywnym rządzie, która pod koniec 1974 r. przeforsowała legalizację przerywania ciąży.

Dla Veil istotne było samostanowienie kobiet, dyskrecja i wycofanie się państwa z obszaru decyzji indywidualnego sumienia. W grę wchodziły zresztą podobne kwestie co w dzisiejszej Polsce: represyjne prawo, które w całości da się egzekwować, a jedynie na chybił trafił i wobec osób o najsłabszej pozycji, przede wszystkim biednych i kiepsko poinformowanych. Veil podkreślała, że jej projekt ustawy „ma na celu położyć kres sytuacji chaosu i niesprawiedliwości, i przynieść wyważone i ludzkie rozwiązanie jednego z najtrudniejszych problemów naszej epoki”. I tłumaczyła, że rząd nie przedłożyłby posłom francuskiego parlamentu tego rodzaju projektu, „gdyby tylko sądził, że jakiekolwiek inne rozwiązanie jest możliwe”.

Wiadomość o śmierci Veil dotarła do mnie – o, ironio! – podczas konferencji Fundacji STER poświęconej postawom polskich lekarzy wobec kwestii przerywania ciąży. Badaczki związane ze STER-em przeprowadziły badania uwieńczone raportem „Sojusznicy czy przeciwnicy? Środowisko lekarskie w debacie o prawie kobiet do przerywania ciąży” (na razie niedostępny w PDF). Wynika z niego, że lekarze ginekolodzy w Polsce (nie wspominając o aktualnej władzy) są przeciwieństwem francuskiej minister zdrowia. Nawet ci, którzy chcieliby zliberalizowania przepisów aborcyjnych, podkreślają, że potrzeba kontroli, bo kobiety „odruchowo” wykonywałyby zabieg czy sięgały po aborcję farmakologiczną. O prawie pacjentki do własnego sumienia nie mówił nikt z badanych.

Tym autorytarnym tonom wobec własnego poletka towarzyszy lęk przed ostracyzmem środowiska (lekarze na wszelki wypadek wolą nie ujawniać swojego przychylnego stanowiska wobec poluzowania przepisów, aby nie wyjść na „aborcjonistów”). Autorki raportu podsumowały to mocnym słowem – konformizm. Trudno powiedzieć, czy konformizm jest źródłem czy skutkiem tego, nad czym ubolewają najmocniej: braku wewnątrzśrodowiskowej debaty o „jednym z najtrudniejszych problemów naszej epoki” i związanym z nim brakiem głosów lekarskich w dyskusjach publicznych. Tak czy inaczej jasne jest jedno: lekarze wesprą kobiety dopiero wtedy, gdy w ich wspieranie zaangażują się inni lekarze. Błędne koło.

A problem rzeczywiście jest trudny i dla naszej epoki palący. Mamy obecnie trzy (jeśli nie cztery) próby zaostrzenia zakazu przez środowiska konserwatywne – wszystkie niezadowolone z obecnego „kompromisu” (przypomnijmy: legalnie ciążę można usunąć w trzech przypadkach, gdy jest wynikiem gwałtu lub kazirodztwa, gdy zagraża ciężkim uszczerbkiem na zdrowiu albo życiu kobiety, a także gdy płód jest nieodwracalnie uszkodzony, np. z przyczyn genetycznych, bądź wiadomo, że urodzi się z nieuleczalną chorobą. Nielegalnie można za to bardzo dużo, o ile ma się pieniądze i determinację).

Jednak prawicowcy niezadowoleni są z „kompromisu” w różnym stopniu. Na przykład prezesowi PiS Jarosławowi Kaczyńskiemu marzy się, by każde dziecko „urodziło się i można je było ochrzcić”. Ten sam cel – wyeliminowanie trzeciego wyjątku – stawia sobie Kaja Godek, która zapowiedziała zbieranie podpisów pod stosownym projektem ustawy. Kaja Godek była kiedyś w Ordo Iuris. Dziś już z nimi nie jest, a Ordo Iuris zaczyna współpracę z posłami Kukiz’15, którzy chętnie podpisali się pod przygotowanym przez nich dużo surowszym projektem.

Podobnie surowy projekt (ma nawet zapis o zakazie „środków antynidacyjnych”, choć jako żywo nikt z lekarzy nie wie, co ma to wspólnego z miejscowością na Mazurach) leży w teczkach sejmowej Komisji ds. Petycji – złożyła go Polska Federacja Ruchów Obrony Życia. Leży i nie wiadomo, czy i kiedy zostanie z nich wyciągnięty. Po przerzucaniu kartofla z Wiejskiej na Ujazdowskie, czyli wysłaniu rządowi dezyderatu i przyjęciu nic nierozstrzygającej odpowiedzi, posłowie PiS zdecydowali się na złożenie wniosku do Trybunału Konstytucyjnego z zapytaniem o konstytucyjność trzeciego wyjątku. Tu sytuacja robi się zupełnie zagadkowa, bo najtężsi nawet konstytucjonaliści nie potrafią powiedzieć, co orzeknie Trybunał i kto w związku z tym wystąpi z następnym projektem zmiany konstytucji – twardogłowa prawica czy zdesperowane kobiety.

Na razie prawicowa odpowiedź na udrękę kobiet to pieniądze: becikowe „za pierwszego PiS”, program 500+ i wreszcie ostatnio zasiłek w ramach programu „Za życiem”, złośliwie nazywany „trumienkowym” (w gruncie rzeczy jest to potwornie smutne rozwiązanie – otóż jeśli dziecko urodzi się niepełnosprawne, niezdolne do samodzielnego życia i/lub umrze zaraz po urodzeniu, matka otrzyma jednorazowo 4000 zł). Systemowego wsparcia dla posiadających dzieci nadal nie ma – żłobki, przedszkola, dzienni opiekunowie nie nastarczają nawet przy obecnej niskiej dzietności. I reforma edukacji taka, że strach posyłać dziecko do szkoły.

Do tego właśnie odrzucono w Sejmie europejską dyrektywę wzmacniającą równy podział obowiązków między rodzicem płci żeńskiej i płci męskiej. Według PiS mężczyzna opiekujący się dzieckiem staje się niemęski i trzeba facetów przed tym ustawowo chronić. A kobiety powinny rodzić, rodzić, rodzić. Na wszelki wypadek – zapewne kosztem podwyżek emerytur i innych takich przyjemności – w ciągu najbliższych dziesięciu lat niemalże podwoi się rezerwę zusowskich środków na zasiłki macierzyńskie. Prawo i Sprawiedliwość wywróżyło z gwiazd lub ptasich wnętrzności, że stopa dzietności Polek skoczy o prawie 100 proc.

Można sobie tylko wyobrażać, jakie jeszcze ekstrawaganckie środki do osiągania tego celu wymyśli partia, która ma już na koncie „trumienkowe”…