Naród głęboko podzielony (EDIT)

Choć Hillary Clinton wygrała tzw. popular vote, czyli w wyborach bezpośrednich miałaby prezydenturę w kieszeni, Donald Trump uzyskał sporą przewagę w ramach systemu głosowania elektorskiego. Być może warto pokusić się o pogłębioną analizę podobieństw między procesami wyborczymi w Polsce, gdzie nieco ponad 39 proc. głosów oddanych w wyborach parlamentarnych przełożyło się na bezwzględną większość sejmową dla PiS, a Stanami Zjednoczonymi, gdzie wytworzył się podobnej skali rozziew między liczbą głosów a wynikiem wyborczym.

Zanim się tym zajmiemy, warto przyjrzeć się czyimi głosami, lub ich brakiem, wygrał Donald Trump.

Wielką strategiczną porażką w kampanii Hillary Clinton okazało się postawienie na jednolity interes kobiet – wbrew nauce wyciągniętej przez ruch feministyczny już w latach 60. i 70. ubiegłego wieku, że interesy kobiet różnych klas czy ras bywają niekiedy sprzeczne. I faktycznie, o ile 54 proc. kobiet głosowało na Clinton (o jeden punkt procentowy więcej niż na Obamę), to aż 42 proc. opowiedziało się za Donaldem Trumpem. Skądinąd w stosunku do sondaży opinii sprzed kilku tygodni „męska solidarność” po stronie kandydata Republikanów również zawiodła – na Trumpa głos oddało 53 proc. mężczyzn.

Bardzo wyraźny podział widać było z kolei na gruncie różnic rasowych (58 proc. białych za Trumpem, 88 proc. czarnych i po 65 proc. Latynosów i Azjatów za Clinton), wiekowych (gdyby głosowali tylko młodzi, Clinton wygrałaby we wszystkich stanach poza ośmioma), miejsca zamieszkania (duże miasto vs. obszary rolnicze i małe miasteczka) czy przynależności do mniejszości seksualnych.

Podobnie jak w Polsce za kontynuacją rządów demokratów opowiedzieli się w większości beneficjenci polityki za administracji Obamy. Spośród osób deklarujących, że dziś mają się lepiej niż jakiś czas temu, aż 72 proc. poparło Clinton. Ci, którym się pogorszyło, poparli Trumpa (78 proc.). Ci, którzy nie zauważają różnicy, głosowali natomiast po równo (sondaże opinii wskazują po 46 proc. dla każdego z głównych kandydatów).

Rzeczywiście kraj podzieliła kwestia imigrantów. I tak, Clinton poparło zaledwie 10 proc. zwolenników budowy muru wzdłuż granicy z Meksykiem (86 proc. zagłosowało na Trumpa) i 14 proc. zwolenników konsekwentnej polityki deportacji nielegalnych imigrantów (84 proc. poparło Trumpa). Innym mocnym wyznacznikiem była ocena rządów prezydenta Obamy (tylko 10 proc. wyborców Trumpa ocenia je pozytywnie, a ledwie 6 proc. wyborców Clinton uważa je za złe).

Co ciekawe, na wynik wyborów nie miał wpływu deklarowany dochód – poparcie dla obojga kandydatów rozkładało się mniej więcej po równo we wszystkich decylach dochodowych.

I najważniejsze: wydaje się, że rozstrzygającym czynnikiem motywującym do zagłosowania na Trumpa było przekonanie, że „przyniesie niezbędną zmianę”. W imię tego wyborcy byli gotowi wybaczyć mu nieuczciwość czy fakt, że budził w nich antypatię.

Wszystko wskazuje na to, że były to wybory o rekordowo niskiej frekwencji. W 2012 roku głosy oddało 54,9 proc. uprawnionych. Jak alarmuje „Washington Post”, we wtorkowych wyborach frekwencja była najniższa od czasów II wojny światowej i wyniosła zaledwie 36,4 proc.

Jak widać, problemy trapiące polską demokrację, nie są do niej ograniczone, a regularności, które mogliśmy obserwować podczas ostatnich wyborów w kraju, są z grubsza (poza czynnikami rasowymi) podobne do tego, co ma dziś miejsce w USA.

EDIT! PRZEPROSINY! W tekście pomyłkowo (ach, te emocje) zacytowałam artykuł „Washington Post” na temat frekwencji w listopadowych amerykańskich wyborach, który jednak dotyczył wyborów do Kongresu i Senatu (⅓ miejsc) z 2014 roku. Dane te zresztą jeszcze nie były dostępne – wyliczanie udziału w głosowaniu wciąż trwa, choć zbliża się ku końcowi.

Już wiemy, że zeszłotygodniowa frekwencja wcale nie była tak dramatycznie niska jak wtedy. Według danych z 15 listopada (podaję za serwisem FiveThirtyEight) wyniosła 58,1 proc. uprawnionych do głosowania. Jeszcze raz przepraszam wszystkich Państwa, których mogłam wprowadzić w błąd.